Nielegalny bohomaz oszpeca otoczenie, a właściciel budynku nic z tym nie robi. Nie ma takiego obowiązku.
Wandale triumfują. Ale oni także szacują ryzyko i koszta. Dewastują dopóki jest to dla nich opłacalne.
Nielegalne napisy na elewacjach nowo wyremontowanych budynków to zmora każdego miasta w Polsce. W Gliwicach ofiarą tzw. tagerów padł niedawno budynek gliwickiego Ratusza. Na arkadach obiektu pojawiły się czarne bohomazy przypominające nieczytelny podpis. To tagi. Znaki graficzne służące do swoistego oznaczania terenu. Pseudonim, hasło lub nazwa klubu piłkarskiego. Często traktuje się je równoznacznie z graffiti, z którymi jednak mają niewiele wspólnego. Wielu grafficiarzy to artyści, a ich prace wywołują zazwyczaj pozytywny odbiór wśród mieszkańców. Zwykle „działają na ścianie” za zgodą jej właściciela.
Myli się jednak ten, kto uważa, że „tagowanie” to specjalność ludzi z nizin społecznych.
– Kiedyś wracając do domu zatrzymałem studenta 4 roku wyższej uczelni technicznej, który bazgrał flamastrem po szafie telekomunikacyjnej stojącej przy ulicy – mówi Marek Słomski, rzecznik Komendy Miejskiej Policji w Gliwicach.
Można jednak pokusić się o sporządzenie profilu takich osób.
To przede wszystkim młodzi ludzie w przedziale wiekowym między 16 a 27 rokiem życia.
W 99% przypadków są to mężczyźni.
Ich schwytanie jednak do najłatwiejszych nie należy. Najczęściej starają się sprawdzać, gdzie w danej chwili są policjanci i jak rozmieszczony jest miejski monitoring. Metodą na ich ujęcie jest zatrzymanie na gorącym uczynku. Udaje się to zazwyczaj tylko wtedy gdy policjanci ubrani są po cywilnemu. Komisarz Słomski zwraca uwagę, że częstym problemem jest także brak reakcji ze strony przechodniów. Ludzie często nie interesują się tym, że ktoś dewastuje i szpeci otoczenie, przechodzą obok takiej osoby obojętnie i nie zawiadamiają Policji.
Z problemem nielegalnych napisów na ścianach zmagają się wszystkie duże miasta w Polsce.
W Gdyni utworzono nawet specjalną grupę specjalizującą się w ściganiu twórców takich malunków. Infiltrują środowisko, analizują i porównają tagi, co pozwala na wytoczenie przeciwko wandalowi sprawy o kilka naruszeń prawa. W Krakowie działa specjalna interaktywna mapa nielegalnych napisów. Mieszkańcy na bieżąco informują Straż Miejską gdy zobaczą nowy bohomaz. W Gliwicach Policja także szuka właściwych rozwiązań.
– Dzięki środkom przekazywanym przez gliwicki samorząd, w rejon wychodzą dodatkowe patrole. Policjanci opłacani przez miasto kontrolują ulice w czasie wolnym od służby. Pamiętajmy jednak, że nie ma na świecie kraju w którym sama Policja byłaby w stanie zapobiec pisaniu po elewacjach – mówi Marek Słomski.
Pomimo tych starań, wykrywalność „tagerów” nie jest duża. Kiedy już jednak wandal trafi przed oblicze wymiaru sprawiedliwości, sąd dysponuje szerokim wachlarzem kwalifikacji prawnych.
Najczęściej takiej osobie grozi grzywna i maksymalnie 30 dni aresztu.
Dotyczy to sytuacji gdy szkoda nie przekroczyła 250 zł, a napis jest neutralny. Jeśli jednak nawołuje do nienawiści, znieważa określoną grupę ludności, propaguje ustrój faszystowski bądź totalitarny, za kratki można pójść nawet na 3 lata. „Tager” musi też liczyć się z zaostrzoną sankcją za pisanie po zabytkach. Oprócz nawiązki na cel społeczny związany z ochroną zabytków, w więzieniu może spędzić od 3 miesięcy do 5 lat.
Jest jednak istotna furtka, która pozwala wandalom uniknąć odpowiedzialności.
Aby wytoczyć sprawę przed sądem, potrzebny jest wniosek właściciela lub administratora pomazanego budynku. A ci często nie reagują.
Co więcej, właściciel nie ma obowiązku usunąć szpecącego bohomazu. Gdy zrobimy to sami bez jego zgody, możemy zostać oskarżeni o zniszczenie mienia.
A szybkie i systematyczne działanie wobec tego zjawiska jest według specjalistów najskuteczniejsze. Wandal także szacuje koszta i w pewnym momencie pisanie po ciągle naprawianej elewacji po prostu przestaje się opłacać. Nie wysokość, a raczej nieuniknioność kary i konsekwencja w zamalowywaniu napisów są tu rozwiązaniem.
Trzeba jednak liczyć się z tym, że nawet uskutecznienie metod walki z dewastacją tkanki miejskiej, nie spowoduje zniknięcia tagów z gliwickich ulic. Można jednak próbować ograniczać zasięg ich działania.
– Genezy tego zjawiska szukałbym w początkach cywilizacji. Pierwsze podpisy – malunki, nie zawsze o walorach artystycznych, odkrywano w jaskiniach, pochodziły sprzed kilkuset tysięcy lat. Pozostawienie swojego znacznika w terenie, przypomina pewne zachowanie odzwierzęce. Według mojej oceny jest to typowy atawizm – podsumowuje Marek Słomski i zachęca do wspólnej walki z „tagerami”.
Wystarczy jeden anonimowy telefon pod numer 997.
(msz)