Urlop na żądanie wzięła większość, od środy strajk włoski. Protest pracowników cywilnych policji

Większość pracowników cywilnych gliwickiej policji nie przyszła we wtorek do pracy. Wszyscy wzięli urlopy na żądanie. Jeśli sytuacja będzie się powtarzać, do zajęć cywili trzeba będzie skierować policjantów. Wtedy zabraknie ich na ulicach.

 

Pracownikom cywilnym policji, o których jednodniowym czarnym proteście pisaliśmy na początku października, puściły nerwy. Skarżą się już nie tylko na niskie płace. Po raz pierwszy zdradzają, jakie warunki panują w komendzie czy niektórych komisariatach.

Chodzi o rzeczy, wydawać by się mogło, prozaiczne. Jak krzesła. Niewygodne, kiepskiej jakości. Wciąż się psują, konserwatorzy nie nadążają z ich naprawą. A naprawiają, dodajmy, systemem chałupniczym, bo na części zamienne nie ma pieniędzy.

Dalej – od dawna nieremontowane pomieszczenia, ciągłe braki artykułów biurowych, psujące się drukarki (na serwis brak pieniędzy). Wymieniać można długo.

– W takich warunkach pracują urzędnicy państwowi. I nie są to standardy gliwickiego czy śląskiego garnizonu, ale całej Polski – mówi nam cywil z Gliwic.

Nieodpowiednie warunki pracy i niskie wynagrodzenia wywołały ogólnopolski protest oraz oficjalne wejście w spór zbiorowy z pracodawcą.

W garnizonie gliwickim zatrudnionych jest ponad stu pracowników cywilnych.

Zajmują różne stanowiska w administracji i obsłudze technicznej.

– W naszej jednostce jest tylko niewielka grupa osób, których wynagrodzenie przewyższa najniższą krajową. W przyszłym roku ta grupa się zmniejszy.

Cywile nie chcą zrównać się pensjami czy uprawnieniami z funkcjonariuszami z pierwszej linii frontu, tymi, którzy narażają się na ulicach. Ale, zdaniem pracowników KMP, dojdzie niedługo do sytuacji, w której sprzątaczka będzie zarabiać tyle samo, co cywil inspektor w kancelarii tajnej.

– Niejednokrotnie te same obowiązki wykonuje policjant i my. Z tą tylko różnicą, że pensja policjanta jest o połowę wyższa. Pracując od kilkunastu lub kilkudziesięciu lat, zarabiamy niewiele. Niedawno zabrano nam nawet głodowe premie, wypłacane kwartalnie, które, w skali roku i w porywach, dochodziły do tysiąca złotych. Tymczasem wciąż słyszymy o samokształceniu, podwyższaniu kwalifikacji. A za co? Państwo wymaga, lecz nic od siebie nie daje – tłumaczy jedna z pracownic komendy, chcąca zachować anonimowość.

Z garnizonu zaczynają odchodzić doświadczeni pracownicy oraz nowo przyjęci młodzi ludzie – uciekają, bo zakres obowiązków nijak się ma do „jałmużny” (tak właśnie nazywają swoje wypłaty).

– Wiele razy zostajemy po godzinach, odbieramy telefony po godzinach, przychodzimy w dniu wolnym. Owszem, słyszymy od przełożonych słowa uznania, ale tym nie zapłacimy za rachunki czy zakupy. Niestety, dla ministerstwa nasza grupa zawodowa jest niewidzialna – protestujący z Gliwic dodają, że komendanci miejscu czy nawet wojewódzcy z pewnością szybko daliby im podwyżki, ale… nie mają takich możliwości. To urok centralizacji budżetu.

We wtorek większość pracowników z Gliwic wzięła urlopy na żądanie. W środę wróciła do biurek, ale na strajk włoski. Wykonuje więc swoją pracę, lecz do przesady skrupulatnie i powoli.

Jeśli sytuacja potrwa dłużej, utrudni działanie garnizonu. Jeżeli pracownicy zaczną odchodzić na L4, garnizonu nie sparaliżują, bo… cywili zastąpią mundurowi. Wtedy jednak sytuację odczują zwykli gliwiczanie, bo policji mniej będzie na ulicach.

Jeden dzień strajku, nawet takiego, gdy ponad połowa pracowników siedzi w domach, dla kierownictwa garnizonu odczuwalny, niestety, nie jest. Tym bardziej dla rządu.

Marysia Sławańska