„Dziękuję. Jesteście, Polacy, prawdziwymi przyjaciółmi Ukraińców”. Reportaż z granicy

Ranek 24 lutego był piękny. Mroźny, ale słoneczny. Gdy więc dostałam wiadomość od kolegi, że w nocy Rosjanie zaatakowali Ukrainę i są już pierwsze ofiary, byłam zła. Nie na Rosjan czy Putina, ale na kolegę. Bo straszył wojną, gdy świeci słońce i dzień zapowiada się tak pięknie…

 
Wstyd mi, gdy przypominam to sobie kilkanaście dni później, już na polsko-ukraińskiej granicy, widząc matki z dziećmi – zmęczone, zmarznięte, głodne, przerażone, zaniepokojone o losy bliskich, którzy zostali w bombardowanej ojczyźnie. Ależ mi wstyd…

Dobryj weczir, jak dopomogti?

Z grupą znajomych jadę do Hrubieszowa – najdalej na wschód wysuniętego miasta Polski. To zaledwie 18 kilometrów od przejścia granicznego z Ukrainą. Najbliższy weekend spędzę w jednym z punktów pomocy uchodźcom wojennym, zlokalizowanym w Kościele Ewangelicznych Chrześcijan. Co będę robić? Jeszcze nie wiem. Pracy podobno jest w bród, a każda para rąk na wagę złota.


Przekonuję się o tym na miejscu. Ledwie wchodzę, przedstawiam się, wypijam trzy łyki kawy, a już słyszę: przyjechała grupa, kawy koniec. Trochę się boję tego spotkania. Nigdy nie rozmawiałam z ludźmi, którzy właśnie uciekli przed bombami.

A oni wchodzą. Młode dziewczęta, kobiety z dziećmi, jeden mężczyzna. Wchodzą nieśmiało. Słyszę „dobryj weczir”. Patrzę na twarze. Pierwszy raz widzę taką mieszankę: szok, strach, zmęczenie, ból, niepewność, zawstydzenie, ulga, radość. Wraz z innymi wolontariuszami zachęcam, by się rozgościli. Robimy im jajecznicę. To pierwszy ciepły posiłek od wielu godzin, może kilku dni.

Dwie Ukrainki, zmęczone tułaczką i czekaniem na granicy, chcą pomóc. Widzę, że to dla nich ważne, więc podsuwam chleb i masło, mówię, że trzeba posmarować. Sama, krojąc wędlinę i ser, zagajam rozmowę – po polsku, trochę po rosyjsku. Wiem już, że dwa dni jechały ze zniszczonego przez Rosjan Charkowa, a zmierzają do Torunia. Teraz kończą z chlebem i znów pytają, jak dopomogti (co pomóc).

To pytanie usłyszę jeszcze wiele razy. Ukraińskie kobiety chcą pracować. Po pierwsze dlatego, że praca odciąga myśli od wojny. Po drugie, są honorowe, nie chcą, by je obsługiwano. Sprzątają więc po sobie, odnoszą naczynia, myją. W końcu kategorycznie protestujemy. „Musicie odpocząć”, naciskamy.

Żelek w kształcie truskawki

W myślach dzielę naszych uchodźców na dwie grupy. Pierwsza to ci, po których widać ulgę, że znajdują się już po naszej stronie granicy – oni rozmawiają, chcą pomagać, są aktywni. Druga – ci z traumą. Jedzą niewiele albo wcale, piją tylko herbatę, siedzą skuleni, milczący. Jedna z takich kobiet prosi o coś na uspokojenie, dla siebie i syna.

Niektóre dzieci nie chcą nawet słodyczy. Polacy przywieźli sporo łakoci, by choć trochę osłodzić najmłodszym gorzkie chwile. Dzieciak, którego prowadzę do kartonu pełnego czekolad, ciastek i cukierków, zachęcając, by brał, co tylko zechce, wybiera… najmniejszy batonik.

Uwijam się w kuchni, bo zapowiedziano kolejną grupę, gdy podchodzi chłopczyk, może sześcioletni (potem okaże się, że pojedzie z nami na Śląsk). Borys. Dostał od kogoś żelki w kształcie truskawek i właśnie się nimi ze mną dzieli. Nie jem żelków, ale tego biorę. Żelek o kształcie truskawki staje się symbolem wdzięczności za pomoc, jaką my, Polacy, niesiemy naszym sąsiadom ze Wschodu. Wzruszam się po raz pierwszy.

Po raz kolejny, gdy inny chłopiec, nieco starszy, częstuje kanapką, bo ugotowałam mu parówki. Pokazuje też, jak taką kanapkę zrobić: kroi parówkę wzdłuż na pół, kładzie na kromce chleba, nakrywa plastrem żółtego sera, na to druga kromka. Gotowe. Młody zapewnia: smaczno.

Idąc na strych, gdzie przygotowano nocleg, Ukraińcy zatrzymują się przy nas i składają ręce w geście wdzięczności.

 
Za zwykły, nawet ciut czerstwy już chleb, ser, wędlinę i jajecznicę dziękują, jak za wystawny obiad w drogiej restauracji.

Noc wśród szczoteczek, mydeł i makaronów

Symbolem pracowitości ukraińskich kobiet jest dla mnie Irina, młoda matka trzech chłopców. Z jej ust „jak dopomogti” pada chyba najczęściej. Gdy rodacy, wyczerpani podróżą i stresem, przygotowują się do snu, ona schodzi do nas.

Jesteśmy na parterze budynku. W nocy nikt nie przyjedzie, więc przygotowywanie posiłków zamieniamy na segregowanie darów. Niezliczone kartony i worki zalegają w głównej sali kościoła, gdzie wierni co niedzielę spotykają się na nabożeństwach. Mamy niewiele czasu, by otworzyć wszystkie paczki. Irina żwawo zabiera się do pracy. Czuję do niej coraz większą sympatię.

Mówi, że chce zostać w Polsce. Jedzie z synami do Łodzi, ma już tam załatwioną pracę. Na Ukrainie nikogo nie zostawiła, z mężem jest rozwiedziona. Już wcześniej pracowała w naszym kraju, teraz wiąże z nim nowe życie.

Sortujemy do później nocy. Od dźwigania kartonów bolą plecy, nie pamiętamy już, gdzie co kładziemy. A to przecież nie koniec, bo w garażu, na dzień kolejny, czekają worki z ubraniami.

 

Na razie zajmujemy się kosmetykami, środkami higienicznymi, lekarstwami, suchą żywnością. W koszu między ławkami piętrzy się góra past i szczoteczek do zębów, mokrych chusteczek, pieluszek. W kartonach na krzesłach układamy szampony, płyny do mycia. Przy drzwiach zalegają makarony, kasze i puszki, a pod sceną – kartony z chrupkami, przysłane przez producenta.

Polacy spisali się na medal, choć zdarzają się zgrzyty. W jednym z kartonów znajdujemy używane szczotki i grzebienie do włosów. Z włosami właścicieli. Rozumiem teraz apele o rzeczy nowe.

Polka i Ukrainka padają sobie w ramiona

Już dawno po północy. Sprzątam w kuchni i jadalni. Znajomi, z którymi tu przyjechałam, są w Zamościu, bo tam pilnie potrzebna była pomoc. Ze mną jest Irina. Myje naczynia, ja wycieram stoły. Wydaje się, że już wszystko zrobione, ale.. „ja pidmitaju”, mówi Ukrainka. „Nie, ja pozamiatam!”, i rzucam się na szczotkę do podłogi. Irina nie daje za wygraną – łapie szufelkę, podstawia mi pod szczotkę, pomaga zebrać śmieci.

Posprzątane. Stoimy na środku kuchni, Irina pyta, gdzie mieszkam. Odpowiadam ogólnie, że na Śląsku. Pyta, czy to daleko. Gdy mówię, ile godzin jechaliśmy, składa ręce, w oczach ma łzy.

 
Mówi po ukraińsku, ale doskonale rozumiem.

„Dziękuję. Przejechaliście tyle kilometrów, by nam pomóc. Dziękuję. Jesteście, Polacy, prawdziwymi przyjaciółmi Ukraińców”.

Padamy sobie w ramiona. Polka i Ukrainka. To jak kolejny symbol – pojednania narodów. Płacz.

Płacz tylko w śpiwór

Tę noc spędzam w sali, w której śpią uchodźcy. Przy drzwiach jest wolny materac. Wskakuję więc w śpiwór. I nagle dociera do mnie, kto śpi obok. Ludzie, którzy właśnie uciekli przed wojną. Niektórzy zdążyli zabrać tylko niewielkie torby. Ludzie z Charkowa, Kijowa, Żytomierza, Mariupola, Tarnopola nad Seretem. Jechali wiele godzin, bo trafiali na zablokowane ulice. Potem czekali na przejściu granicznym. Gdy już znaleźli się po polskiej stronie, musieli zaufać obcym. Jechali i wciąż pojadą w nieznane, bo przecież nie wszyscy mają w Polsce rodzinę czy przyjaciół. Pojadą pełni troski o mężów, ojców, dziadków, rodziców, którzy zostali w Ukrainie.

Teraz śpią tu, bezpieczni, samoloty nie krążą im nad głowami, nie wyją syreny. Ale czy śpią spokojnie, niepewni jutra? Wtuliłam twarz w śpiwór, mocno, by nikt nie słyszał płaczu. Mamy im przecież dawać nadzieję.

Slava Ukrainie!

Rano pierwsza obudziła się Elmira (jak się okazuje, mama Borysa, tego od żelkowej truskawki). Gdy wchodzę do jadalni, już siedzi, rozmawia z mężem, który został w Ukrainie. Ma go na głośnomówiącym, więc wszystko słyszę. Trochę rozumiem. Mąż Elmiry opowiada o ostatnich walkach na ulicach Żytomierza, o ostrzale rakietowym miasta. Kobieta jest bardzo przejęta, zmartwiona. To ona potrzebowała wczoraj środków na uspokojenie. Ale w głosie męża słychać nadzieję. Słyszę nawet: slava Ukrainie!

Co mnie zaskakuje? Po śniadaniu, zanim część grupy ruszy w dalszą drogę, rozdajemy żywność, kosmetyki, a Ukraińcy… nie chcą brać.

„Przecież nie masz, nie zdążyłaś. To wszystko dla was”, wkładam do rąk jednej z Ukrainek płyn do mycia ciała, szampon, dezodorant. W końcu, nieśmiało, przyznaje, że potrzebuje.

Wszystkie zachowują się tak samo. Już wiem: Ukraińcy to honorowy naród. Chcą zapracować, kupić za swoje. Teraz, chwilowo, zmuszeni są brać. Trzeba im te dary przekazywać z wyczuciem.

Ja tu bezpieczna

Na Śląsk nie wracamy na pusto. W tamtą stronę wieźliśmy śpiwory, teraz – dwie matki z dziećmi, dla których mieszkania u przyjaciół w Żorach znalazła Kim. Kim to Amerykanka mieszkająca w Gliwicach. Przypadkowo jest wolontariuszką w tym samym punkcie, co ja. Jeździ z mężczyznami na przejście graniczne, załatwia noclegi, rozwozi ludzi. Zostawiła nam pod opieką Elmirę z Borysem oraz jej szwagierkę Natalię z nastoletnią córką Lizą.

Jedziemy więc na Śląsk. Natalia pyta, czy daleko. „Daleko”, stwierdza, gdy podaję czas podróży. „Natalia, tam będziesz bezpieczna”. „Ja już tu bezpieczna”…

Natalia chętnie rozmawia. Pochodzi z bombardowanego właśnie Żytomierza, gdzie jest/była nauczycielką języka angielskiego. Opowiada o ostrzale rakietowym, który zniszczył połowę budynku szkoły nr 25. Pytam, czy chce zostać w Polsce na stałe. Nie. Poczeka na zakończenie wojny i wraca.

 
Nagle, z tylnego siedzenia, odzywa się Liza, jej córka. Składa dłonie jak do modlitwy i mówi „wrócić”.

Gliwiczanie na pomoc Ukraińcom

Po drodze, na autostradzie w kierunku Krakowa, wciąż mijamy samochody wiozące uchodźców. Wiele z nich z rejestracją SG. Gliwice. Auta pomagających poznajemy, bo mają na szybach niebiesko-żółte flagi lub napis „Pomoc Ukrainie”.

Przystanek na stacji paliw. Tu prawie sami Ukraińcy. Widzę bobasa, może ośmiomiesięcznego. Mama jest w toalecie, malucha pilnuje siostra. Uśmiecham się do dziecka, mówię po polsku, że ma ładną czapeczkę. A ono uśmiecha się do mnie tak szeroko, że szybko odchodzę. Nie chcę płakać.

My nikogo nie zaczepialiśmy

Tamara to młoda mieszkanka Kijowa, mama trzyletniego Wołodii, macocha 14-letniej Jewy. Spotykam ją już po powrocie do domu, mieszka u moich znajomych. Okazuje się, że też trafiła do punktu w Hrubieszowie, jeszcze zanim tam pracowałam. Opowiada o swoim życiu w Ukrainie. Pracowała w sklepie meblowym i firmie kurierskiej, prócz tego sprzedawała ubrania przez internet. Nagle wszystko stanęło.

Od lewej – Jewa, Tamara z Wołodią i Ira

Mówi o rozstaniu z mężem, o tym, jak pospiesznie pakowała walizkę, myśląc wyłącznie o dzieciach – dla siebie nie wzięła nic. O tym, jak dopiero po ośmiu dniach dotarła na granicę, jak nad jej blokiem przelatywały śmiercionośne samoloty. Nagle nie wytrzymuje, wybucha płaczem.

„Ja nic nie rozumiem. Przecież my nikogo nie atakowaliśmy, nie zaczepialiśmy”.

Z Tamarą przyjechała do Polski córka jej przyjaciół z Tarnopola, 17-letnia Ira. Rodzice Iry nie chcieli wyjeżdżać, bo prowadzą biznes, ale obawiali się o córkę. Pytam dziewczynę, co chciałaby robić w przyszłości. Myślała o studiach, teraz już nie myśli. Za to 14-letnia Jewa, pasierbica Tamary, wciąż jeszcze marzy. O dziennikarstwie.

Cios w dobrobyt

Po powrocie do domu piszę do kolegi. Tego, który jako pierwszy przekazał informację o wojnie w Ukrainie. Piszę, że mi wstyd za tamte słowa z 24 lutego. Odpisał coś, co zostawiam jako ważne przesłanie.

„Żyliśmy w świecie dobrobytu, wiecznej szczęśliwości, śmierć była ukrywana, a starość niemodna – to nas znieczuliło na brutalną rzeczywistość, która zawsze była, jest i będzie”.

Marysia Sławańska