W pierwszych czterech miesiącach kadencji nowej Rady Miasta, radni obradowali niemal trzykrotnie krócej niż w tym samym czasie cztery lata temu.
To – jak chcą niektórzy – powrót do normalności czy dowód na bezradność opozycji w nowym układzie politycznym i zamianę Rady w maszynkę do przegłosowywania prezydenckich uchwał?
W trakcie pierwszych pięciu sesji nowej kadencji radni obradowali średnio ok. 1 godzinę 50 minut. Cztery lata temu były to prawie 4 godziny, jednak pierwsze obrady ze względów formalnych zostały podzielone (de facto radni spotkali się wówczas w ciągu 10 dni trzykrotnie). Po zsumowaniu czasów spędzonych na sesjach w ciągu czterech pierwszych miesięcy, ta dysproporcja jest jeszcze większa. Obecnie to ok. 545 minut, a cztery lata temu prawie 1450. Niemal trzykrotnie więcej.
Skąd taka zmiana i czy ma wpływ na to co dzieje się w mieście?
Z pewnością duże znaczenie ma nowy układ polityczny, który wyłonił się po listopadowych wyborach samorządowych. Zwycięstwo Koalicji dla Gliwic Zygmunta Frankiewicza było zdecydowane, a ugrupowanie prezydenckie zgarnęło 11 mandatów. To jednak nadal „tylko” jedenaście w 25-osobowej Radzie Miasta.
Opozycja póki co jednak dość łagodnie obchodzi się z prezydenckim inicjatywami.
Choć trudnych tematów nie brakowało (oddanie hali Gliwice pod zarząd PWiK, płatne parkowanie), wszystkie uchwały przeszły zaskakująco łatwo i bez głębszych dyskusji.
– W tej chwili istnieje porozumienie między ugrupowaniem prezydenckim i PiS-em, co powoduje, że wszystkie uchwały są przegłosowywane – mówi Kajetan Gornig (PO). – Jesteśmy jedynymi, którzy ośmielają się krytykować prezydenta i to czynimy. Ale robimy to odpowiedzialnie, w sposób niespektakularny – dodaje.
– Jeżeli na sesjach Rady Miasta podejmowane są ważne tematy, staramy się współpracować z prezydentem, ale też z każdym kto chce wdrażać punkty naszego programu dla Gliwic – odpowiada Jarosław Wieczorek (PiS) zapytany o porozumienie z prezydentem.
Na obecnych radnych suchej nitki nie zostawia Dariusz Jezierski, który sam kandydował wraz ze swoimi komitetem do Rady Miasta w listopadowych wyborach.
– Opozycja w Radzie Miasta istnieje tylko nominalnie. I zdaję sobie sprawę, że w tym składzie liczbowym, dotknięta syndromem wyborczej klęski, nie może ona realnie zablokować jakichkolwiek planów prezydenta, forsowanych przez jego obóz i koniunkturalnych sprzymierzeńców. Mam tu jednak na myśli całkowitą bezbarwność, niemożność odparcia najbardziej absurdalnych argumentów, przyjmowanie niemalże na wiarę wszystkiego co jest napisane w tzw. uzasadnieniach projektów uchwał – komentuje Jezierski.
Radni bronią się i argumentują, że obecnie więcej niż kiedyś dyskutuje się w kuluarach, na posiedzeniach komisji i wewnętrznych spotkaniach klubów.
Rzeczywiście, w trakcie sesji czasu na dyskusje praktycznie nie ma. Rekordowa, styczniowa sesja nie trwała nawet godziny. Najdłuższa niecałe dwie i pół. Dla porównania cztery lata wcześniej, rajcy obradowali w lutym ponad siedem godzin, kończąc sesję po godzinie 22. To jednak przykład skrajny, bo większość czasu radni spędzili wówczas na słownych przepychankach.
– Po tym co się dzieje, na sesji mniej oczekiwałbym radców prawnych, a bardziej psychologów i psychoterapeutów – komentował wówczas radny Michał Jaśniok (KdGZF).
– To była sztuka dla sztuki, dużo gadania, a mało merytoryki – wspomina były radny Zbigniew Grzyb (SLD).
Klimat tamtych sesji z upływem miesięcy stopniowo łagodniał, ale nawet pod koniec ubiegłej kadencji sesje były znacznie dłuższe od obecnych. To rodzi pytania o tzw. konstruktywność opozycji i faktyczną kontrolę uchwał przygotowywanych przez ekipę prezydencką.
– Mamy do czynienia z samorządową farsą. Dochodzi do sytuacji, w których radni opozycji mówią głupoty, tłumacząc na sesji w nieudolnych zdaniach, dlaczego poprą projekt prezydencki. Kto wie, czy nie pora, aby po raz pierwszy w Gliwicach pomyśleć o referendum mającym na celu wyłącznie odwołanie Rady Miasta. Przydałoby się – mówi Jezierski.
– Uważam, że obrady oparte na kompromisie są lepsze od tych, gdzie dominują kłótnie. Nikt nie wychodzi zadowolony, ale też nikt nie jest przegrany. Ostre starcia nie służą samorządowi ani radnym – zaznacza Kajetan Gornig.
– Tu nie ma reguły, jeżeli trzeba się pokłócić to trzeba to zrobić. W poprzedniej kadencji spory – być może dla osób postronnych – jałowe, przynosiły duże efekty. W tej kadencji nie było jednak jeszcze uchwały, która wymagałaby takich wyjątkowych okoliczności – podsumowuje Jarosław Wieczorek.
Nie da się ukryć, że na ostatnich sesjach Rady Miasta jest dużo spokojniej. W kuluarach krąży nawet plotka. O radnym, któremu już dwukrotnie zdarzyło się w tym roku uciąć w trakcie sesji drzemkę. Nawet jeśli jest w tym ziarno prawdy, sen musiał być krótki.
Michał Szewczyk