„…Dziś w oczy rzucają się tylko billboardy, reklamy i afisze, nad którymi nikt już nie panuje.
Teoretycznie w mieście obowiązują zasady regulujące rozmieszczenie reklam, w praktyce nikt tych zapisów jednak nie egzekwuje” – pisze Andrzej Wawrzyczek w artykule, który mamy nadzieję będzie początkiem poważnej dyskusji o estetyce naszego miasta.
————————————————
Mieszkamy w nowoczesnym, prężnie rozwijającym się mieście. Inwestorzy, jak to się zwykło mawiać, pchają się do nas drzwiami i oknami. Mieszkańcy wręcz przeciwnie – wyjeżdżają. Miasto każdego roku notuje spadek populacji. Dlaczego?
Powodów jest wiele: ujemny przyrost naturalny, wysokie ceny nieruchomości czy emigracja zarobkowa. Tym, co zniechęca do mieszkania w Gliwicach jest też jednak brzydota tego miasta. Tak, brzydota. Nie boję się tego powiedzieć. Nasze miasto dynamicznie się rozwija, oferuje wysokopłatne miejsca pracy i coraz ciekawszą ofertę spędzania wolnego czasu, ale do estetyki władze Gliwic nie przykładają się zupełnie. Stwierdzam to z żalem, ale także z nadzieją, że coś się może zmieni. Dlatego pozwolę sobie poniżej przytoczyć listę siedmiu gliwickich grzechów głównych.
W cyklu „MOIM ZDANIEM…” publikujemy artykuły osób publicznych, dziennikarzy lokalnych mediów, samorządowców. Opinie nie muszą być zbieżne z poglądami naszej redakcji, uważamy jednak, że o sprawach ważnych dla Gliwic dyskutować zawsze warto, do czego oczywiście zachęcamy, licząc na kolejne głosy…
Grzech pierwszy: bylejakość
Jeśli spróbujecie zapytać prezydenta Zygmunta Frankiewicza o estetykę, odbijecie się niestety od muru obojętności. Wiem, bo próbowałem to robić wielokrotnie.
Po raz ostatni rzecz tyczyła się nowej plomby przy ulicy Mikołowskiej. Chodzi o tę oszpeconą wściekle czerwonymi balkonami. Pierwotnie elewację tworzyć miały skromne, przeszklone loggie. Niestety, pod byle pretekstem zastąpiono je jakimś pseudo modernizmem. Gdy zapytałem prezydenta, czy elewacja mu się podoba, odparł jedynie: „Podoba mi się zabudowywanie plombami takich wolnych terenów, jak ten. A na temat gustu się nie wypowiadam, bo każdemu co innego się podoba”. Krótko mówiąc: nie ważne, czy budujemy ładnie czy brzydko, byleśmy budowali.
Oczywiście, gusta bywają różne – najczęściej niestety dosyć niskie – ale są też pewne ogólnie przyjęte kanony piękna i centrum nowoczesnego miasta powinno się w nie wpisywać.
Skoro szczycimy się mianem miasta inteligencji, to powinniśmy również trzymać pewien poziom estetyki, a nie pozostawiać wyglądu miasta przypadkowi lub, co gorsza, schlebiać najniższym gustom. A skoro już o najniższych gustach mowa…
Grzech drugi: jarmarczność
Gdyby zapytać władze naszego miasta o najładniejszy element przestrzeni publicznej, wskazałyby zapewne na rzeźby kwiatowe. To jest zdecydowany hit ostatnich lat. Niewiele osób wie, że pomysł przywędrował do nas z Rybnika, gdzie na rondach czy skwerach podziwiać można między innymi kwiecistego pawia czy wiklinowe kaczki. W całym Rybniku tego typu kompozycje są bodajże trzy albo cztery. W sam raz, żeby zaskoczyć przypadkowego przechodnia, dodać przestrzeni publicznej oryginalności, ale jednocześnie jej nie przytłoczyć i nie zbanalizować.
W Gliwicach rzeźb początkowo też było tylko kilka. Niestety padły ofiarą własnej popularności.
Gliwiczanie przyjęli je na tyle ciepło, że w kolejnym roku pojawiło się kilka kolejnych, a potem jeszcze kilka i następne.
Obecnie, jak dowiadujemy się ze strony internetowej Miejskiego Zarządu Usług Komunalnych, rzeźb jest 19, a wiosną pojawią się kolejne trzy. A że projektowaniem rzeźb zajmują się sami pracownicy MZUK-u, toteż szybko wyczerpały im się ciekawe i w miarę estetyczne projekty. Kolejne anonsowane konstrukcje nie budzą już więc zachwytu, ale salwy śmiechu lub w najlepszym razie uśmiechy politowania. W okolicach strefy przemysłowej stanęli kolarze, którzy – na pierwszy rzut oka – bardziej przypominają kaktusy, niż ludzi. Najnowszym pomysłem jest natomiast zbudowany z kwiatów… czołg. Można się śmiać, że w końcu ziści się marzenie hipisów, którzy wszystkie czołgi najchętniej przerobiliby na kwietniki, można też jednak i płakać, że władze miasta i podległy im MZUK ślepo brną w tego typu jarmarczne ozdobniki, które pasują do naszego miasta, jak sandały do garnituru.
Wspomniałem w poprzednim akapicie o ogólnie przyjętych kanonach piękna. Jednym z takich kanonów jest właśnie subtelna elegancja. Miejska przestrzeń publiczna powinna raczej przypominać dobrze skrojony garnitur, a nie hawajską koszulę.
Grzech trzeci: chaos
Gliwice słusznie szczycą się swoją blisko 800-letnią historią. Niewiele jest na Górnym Śląsku miast, które miałyby średniowieczne korzenie i średniowieczne zabytki. Niewiele jest też miast, które z takim lekceważeniem do tych zabytków podchodzą.
Najstarsza w Gliwicach świątynia, pamiętający piętnaste stulecie kościół rektorski św. Bartłomieja, został zupełnie niedawno zasłonięty przez trzy gigantyczne billboardy. Tablice reklamowe postawił prywatny właściciel pobliskiego budynku. W okolicy podobnych plansz jest zresztą znacznie więcej. Nie wszystkie są prywatne. Tuż obok, i tak niezbyt udaną, TBS-owską kamienicę, szpeci jeszcze mniej udany TBS-owski billboard.
Dlaczego władze miasta zlecając plan zagospodarowania przestrzennego dla tej części miasta nie zadbały o krajobrazową ochronę cennego zabytku? Prezydent rzekłby pewnie, że o gustach się nie dyskutuje. Po co zachwycać się gotyckim kościołem, skoro można cieszyć oczy widokiem billboardu? To oczywiście tylko najbardziej jaskrawy przykład problemu, który tak naprawdę trapi całe miasto.
Chaos reklamowy to taki miejski nowotwór, który rozwijając się w zastraszającym tempie, stopniowo je zabija.
Kiedyś przechadzając się ulicami Gliwic można było zachwycać się wysokiej jakości architekturą, dziś w oczy rzucają się tylko billboardy, reklamy i afisze, nad którymi nikt już nie panuje. Teoretycznie w mieście obowiązują zasady regulujące rozmieszczenie reklam (zabrania się na przykład wieszania szyldów powyżej pierwszej kondygnacji), w praktyce nikt tych zapisów jednak nie egzekwuje. A, że reklama dźwignią handlu, toteż przedsiębiorczy gliwiczanie na wyścigi oszpecają swoje miasto coraz bardziej wyrafinowanymi nośnikami. Jeśli billboard, to koniecznie gigantyczny. Najlepiej na całą ścianę. Ale w dobie cywilizacji multimediów hitem są ekrany LED i ich biedniejsze wersje, czyli wyświetlacze diodowe.
Zły przykład idzie niestety z góry: LEDowe ekrany montują już nie tylko prywatni przedsiębiorcy, ale także należąca do miasta Śląska Sieć Metropolitalna; z kolei wyświetlaczem diodowym uszczęśliwiła nas jakiś czas temu redakcja „Nowin Gliwickich”, choć my, dziennikarze, również powinniśmy świecić przykładem. Efekt reklamowy takiego wyświetlacza jest bliski zeru, efekt oszpecający – nie do przecenienia.
Władze Gliwic szczycą się, że już niemal 100% powierzchni miasta objęte jest Miejscowymi Planami Zagospodarowania Przestrzennego. Cóż z tego jednak, skoro plany te nie regulują tak kluczowej kwestii, jak ilość czy rozmiar dopuszczalnych nośników reklamowych.
Grzech czwarty: brak planowania
Wspomniałem wyżej o pięknej, gliwickiej architekturze. Zawdzięczamy ją naszym niemieckim poprzednikom, którzy do rozwoju miasta podchodzili pozytywistycznie. Nie szli na żywioł, ale wszystko starannie projektowali. Nie – tak jak dziś – budynek po budynku, ale dzielnica po dzielnicy.
Osiedla, takie jak Wilcze Gardło, do dziś urzekają ładem urbanistycznym. Tam nic nie zostało pozostawione przypadkowi.
Centralny plac otoczony kamienicami, szkoła, identyczne domki – wszystko to powstało w głowie projektanta Rudolfa Fischera jako spójna całość i dlatego nie przestaje zachwycać.
Niestety, choć podziwiamy kunszt dawnych projektantów, nie chcemy ich naśladować. Wróćmy raz jeszcze na ulicę Mikołowską. Jeszcze kilka lat temu otaczały ją nieużytki, pośród których stały tylko pojedyncze kamienice. W międzyczasie miasto – siłami swoich TBS-ów – zabudowało już niemal wszystkie puste przez lata działki. Zamiast jednak zaproponować dla terenów położonych pomiędzy ulicami Wrocławską i Jana Pawła II spójną koncepcję (tak, jak w Wilczym Gardle zrobił to Rudolf Fischer), która zachwycałaby kolejne pokolenia gliwiczan, władze miasta poszły na żywioł, w efekcie czego każdy z powstałych w tym rejonie budynków zaprojektował zupełnie kto inny. Efekt był łatwy do przewidzenia: o ile część z kamienic, ocenianych z osobna, może się podobać, o tyle całość założenia prezentuje się przeciętnie. Wracając do garderobianych analogii: zamiast eleganckiego trzyczęściowego garnituru, mamy zestaw zupełnie niepasujących do siebie ubrań – marynarkę, t-shirt i spodnie bojówki. Czy prezydent Frankiewicz pokazałby się w takiej kreacji na mieście? Bo ja nie.
Grzech piąty: brak konsekwencji
Nie byłbym do końca uczciwy, pisząc o planowaniu przestrzennym, gdybym nie wspomniał o tym, że ostatnio pojawiła się pewna jaskółka. Mam tu na myśli projekt tzw. Nowego Centrum. Pod taką właśnie nazwą kryje się pomysł stworzenia wokół dworca kolejowego nowoczesnej dzielnicy biurowo-usługowej.
To miejsce tak bardzo reprezentacyjne, że nawet nasze niewiele myślące do tej pory o estetyce i planowaniu władze musiały się w końcu przemóc i zamówić kompleksową wizję przebudowy tej części miasta.
Oczywiście w dziewięciu na dziesięć miast tego typu koncepcja architektoniczna byłaby przedmiotem zakrojonego na szeroką skalę, międzynarodowego konkursu (taki konkurs to nie tylko szansa na naprawdę wysokiej jakości projekt, ale także niemal darmowa promocja dla miasta), tymczasem my zadowolić musieliśmy się wyłącznie przetargiem (czyt.: nieważne czy ładnie, byle było tanio), ale nie oczekujmy zbyt wiele.
Szczęśliwie przetarg wygrała gliwicka pracownia P.A. Nova, która – choć specjalizuje się w projektowaniu marketów – stanęła na wysokości zadania i zaproponowała całkiem ciekawą wizję (pracownia wybrana drogą konkursu zapewne zaprojektowałaby to lepiej, ale – powtórzmy – nie oczekujmy zbyt wiele).
Niestety, cóż nam po najpiękniejszych nawet wizjach, skoro w ślad za nimi nie poszły żadne konkrety, czyli w tym wypadku zapisy w MPZP? Nie pomyślano też zupełnie o terenach z Nowym Centrum sąsiadujących. Efekt? Na skrzyżowaniu ulic Toszeckiej, Bohaterów Getta Warszawskiego i Warszawskiej (choć to niemal ścisłe centrum miasta) kwitnie w najlepsze zabudowa charakterystyczna dla przedmieść: stacje benzynowe, myjnie samoobsługowe i markety otoczone betonowymi pustyniami parkingów. Do działającego już jakiś czas Lidla dołącza właśnie Selgros. Na nieodległym skrzyżowaniu ulic Tarnogórskiej i Kolberga dokładnie ta sama historia.
W miejscu, gdzie powinny powstawać kolejne kwartały śródmiejskiej zabudowy, mamy market, myjnię, stację benzynową i sporych rozmiarów parking. Tak, zdaniem prezydenta Zygmunta Frankiewicza (i jego podwładnych, którzy podpisali się pod planem zagospodarowania przestrzennego dla tych terenów), powinno wyglądać centrum 200-tysięcznego miasta? Powinien być elegancki garnitur, a jest siateczkowy podkoszulek i kapcie.
Grzech szósty: małe, czyli nieistotne
Pisaliśmy już o tym, że duża architektura to nie jest coś, co by specjalnie zajmowało uwagę prezydenta Gliwic i jego podwładnych. Nie powinno więc dziwić, że małą architekturą nie interesują się już zupełnie. A grzech to zaprawdę ciężki, bo tzw. meble miejskie częstokroć mocniej decydują o charakterze miasta, niż tworzące je budynki.
Nie pomylę się bardzo jeśli napiszę, że mała architektura jest dla miasta tym, czym przyprawy dla jedzenia: potrafią uczynić z dania majstersztyk sztuki kulinarnej lub niejadalne pomyje. Z przyprawiania potraw można oczywiście zrezygnować, wtedy jednak narażamy się na spożywanie pozbawionej smaku brei. Nie inaczej jest w przypadku miasta: właściwie dobrana kompozycja małej architektury potrafi uczynić zeń obiekt zachwytu mieszkańców.
Niestety – tu kłania się grzech numer cztery – gliwickie meble miejskie nie zachwycają. Po pierwsze, brak im choćby krzty oryginalności (gliwickie ławki czy latarnie to standardowe projekty żywcem wyjęte z katalogu), a po drugie – ich układ jest zupełnie przypadkowy (co ulica, to inne latarnie, co skwer – inne ławki).
Gdyby władzom Gliwic naprawdę zależało na wyglądzie miasta, to już dawno powinny rozpisać konkurs (tak, konkurs, nie przetarg, ale o tym za chwilę) na miejskie meble. Architekci z całego kraju, a może nawet i z zagranicy powinni zaproponować nam przedmioty nie tylko oryginalne, ale przede wszystkim stanowiące spójną całość. Ławki, wiaty, latarnie, kosze, drogowskazy, tablice informacyjne – te wszystkie elementy powinny nie tylko nam służyć, ale też cieszyć oko.
Jeśli chcemy, żeby nasze miasto przyciągało do siebie ludzi, zachęcało ich do osiedlania się, to spacer po mieście przypominać powinien wizytę w galerii pełnej dzieł sztuki. Ktoś zaraz powie, że ławka zaprojektowana przez artystę kosztuje majątek. Owszem, kosztuje. Na dobry garnitur też trzeba parę złotych wydać, ale ludzie na poziomie wiedzą, że taki wydatek się opłaca.
Grzech siódmy: rachunek ekonomiczny
Rachunek ekonomiczny urósł w ostatnich latach w naszym mieście do rangi bożka. Praktycznie każda decyzja władz miasta gdzieś w podtekście ma właśnie rachunek ekonomiczny. Zlikwidowaliśmy linię tramwajową, bo była zbyt droga. Likwidujemy szkoły, bo ich utrzymanie kosztuje majątek. Podnosimy opłaty za miejskie usługi, bo musi nam się zgadzać pod kreską.
Oczywiście, pieniądze wydawać należy roztropnie, ale skąpstwa w żadnym razie nie można uznać za cnotę. Piękno to inwestycja, na której oszczędzać się nie powinno.
Przywołać w tym miejscu można klasyczny już przykład, jakim jest Muzeum Guggenheima w Bilbao. Wybudowanie dekonstruktywistycznego gmachu według projektu Franka Gehry’ego kosztowało blisko 100 mln dolarów, ale dziś każdego roku odwiedza go milion osób. Liczący sobie 24 tys. m2 powierzchni budynek z pewnością dałoby się wybudować taniej, ale czy stałby się on wtedy ikoną architektury i trampoliną do sukcesu gospodarczego baskijskiej metropolii? Nie sądzę. W Gliwicach, niestety, nie potrafimy uczyć się na tego typu wzorach.
Choć szczycimy się tym, że jesteśmy jednym z najbogatszych miast w kraju, budujemy byle jak, byle taniej.
Zamiast inwestować w wygląd miasta, czym mielibyśmy szansę przyciągnąć ludzi, kurczowo trzymamy się przetargów, w których jedyną wartością jest zwykle cena. W ten sposób nie da się niestety zbudować tętniącego życiem miasta na miarę naszych ambicji. W pogoni za rachunkiem ekonomicznym, Gliwice z miasta mieszkańców przeistaczają się w miasto pracowników: ludzie chętnie tutaj pracują, ale coraz mniej chętnie mieszkają.
Podczas ostatniej kampanii wyborczej prezydent Zygmunt Frankiewicz postawił sobie za cel przyciągnięcie do Gliwic nowych mieszkańców. „Powinniśmy czynić nasze miasto tak atrakcyjnym, aby ci, którzy tu pracują – przyjeżdżając z zewnątrz – chcieli się tu osiedlać” – mówił 5 września 2010 r. podczas swojej konwencji wyborczej. Co zostało z tych szumnych zapowiedzi? Jak widać niewiele. Rachunek ekonomiczny i estetyczny relatywizm są dla prezydenta dobrem wyższym, niż rozwój demograficzny miasta. Od momentu, gdy prezydent wypowiedział cytowane wyżej zdanie, z Gliwic wyjechało kilka tysięcy mieszkańców. Nim zakończy kadencję, wyjedzie drugie tyle. Ciekaw jestem, jak za dwa lata prezydent Frankiewicz skomentuje ten nieprawdopodobny sukces swojej administracji? Na pewno nie omieszkam go o to zapytać.
Andrzej Wawrzyczek
z-ca redaktora naczelnego
Telewizja ITV Gliwice
PS. O estetyce miasta powinno się dyskutować, dlatego zachęcam do przekazywania mi wszelkich uwag na adres: andrzej@itv.gliwice.pl