To ostatni taki sklep w Gliwicach, który przetrwał do dzisiaj. Fono Shop wciąż ma wiernych fanów

Był w Gliwicach pierwszy i jest ostatni. Przetrwał transformację ustrojową, remont starówki i lockdown. Nie zniszczył go internet. Od 34 lat, niezmiennie, prowadzi swój Fono Shop przy Grodowej. Po nim powstało jeszcze kilkanaście podobnych sklepów – dziś nie ma żadnego.

 

Obowiązkowe praktyki w Społem

Gliwice, lata 80. W sklepie PSS Społem przy ulicy Wrocławskiej za ladą stoi młody mężczyzna, Mirosław Sadowski. Niedawno zaliczył obowiązkową służbę wojskową, a teraz myśli o własnym sklepie fonograficznym. Kocha muzykę, odkąd skończył lat piętnaście i biegał na giełdę płytową w Gwarku na Rynku. Najpierw kolekcjonował muzykę elektroniczną (Jarre, Vangelis, Kitaro), potem klasykę rocka (Pink Floyd, Led Zeppelin), skończył na jazzie.

Zanim spełni marzenie, musi sprzedawać kosmetyki. Do handlu nie można wejść ot tak – najpierw dwuletnie praktyki w sklepie państwowym. Potem jeszcze spotkanie z radą dzielnicy i przekonanie jej, że sklep fonograficzny na starówce, na parterze kamienicy przy ulicy Grodowej (lokal znalazł jego tata), naprawdę jest potrzebny.


Szał na płyty i gadżety

Gliwice, 1 września 1987 r. Mirosław Sadowski otwiera drzwi własnego (!) sklepiku przy Grodowej. Nazwał go Fono Shop. Ludzie nie mogą pomieścić się w środku. Sadowski już myśli o tym, że będzie musiał zatrudnić kogoś do pomocy, bo sam nie da rady. A nie sprzedaje przecież papieru toaletowego, kawy, mięsa czy czekolady – towaru w PRL deficytowego. Oferuje płyty, kasety i gadżety: plakaty z idolami, koszulki z nazwami zespołów, kubki, zegary, przypinki i zawieszki na „wojskowe” plecaki (młodzież w takich właśnie nosi teraz podręczniki). Jest też kilka nowości – płyty kompaktowe (dokładnie: pięć).

Do sklepiku nikt już chyba nie wejdzie – stoją cztery rzędy i więcej się nie da. Głównie młodzież, przede wszystkim ta z liceum przy ul. Górnych Wałów (przyszła zaraz po akademii z okazji rozpoczęcia roku szkolnego). Pod tym względem punkt przy Grodowej to strzał w dziesiątkę! Stoją też bywalcy giełdy w Gwarku (Mirek ich poznaje), stoją studenci Politechniki Śląskiej.

Złote lata

Lata 90. Dla Fono Shopu złote. Trochę jeszcze potrwają, gdzieś tak do początku dwutysięcznych. Era płyt kompaktowych jest na szczycie. Ruch w sklepie tak duży, że ojciec Mirka zwalnia się z pracy i zatrudnia u syna. Kompaktów sprzedają na potęgę, dalej dobrze idą gadżety. Gorzej z winylami, więc jest ich niewiele, gdzieś z tyłu sklepu.

W kolejnych latach w Gliwicach powstaje jeszcze 16 sklepów podobnych do Fono Shopu, jeden nawet w budynku urzędu przy Zwycięstwa, inny na dworcu PKP. Sadowski, mimo konkurencji, nie traci. Panuje taki szał na kompakty, że dla wszystkich jest na gliwickim rynku miejsce. Przychody Mirka są duże, stać go na wykup lokalu. Teraz naprawdę jest u siebie.

Era internetu

Powszechność internetu, muzyka za darmo, wreszcie serwisy streamingowe, pozwalające słuchać ulubionych utworów online – to zabija sklepy fonograficzne. W Gliwicach padają wszystkie, prócz Fono Shopu przy Grodowej. Sadowski trwa. Ma na ten temat własną teorię: był pierwszy i cały czas w tym samym miejscu, wykupił lokal, ma stałych klientów, kolekcjonerów – kiedyś mieli lat 20, dziś może z 50, ale zostali wierni tradycyjnym nośnikom muzyki. W czasie wakacji przychodzi też sporo Niemców.

Ratuje Sadowskiego coś jeszcze – trwająca moda na winyle. Wytwórnie wyczuły moment. Wydając płyty winylowe, promowały je w stylu: „powróćmy do starych czasów”. I nagle ludzie, jakby zmęczeni idealnym dźwiękiem, szukają szumu sprzed lat.

I jeszcze jedno: – Gdybym nie interesował się muzyką i nie zbierał płyt, nic by z tego nie było – twierdzi Sadowski. Jest też wdzięczny raperom oraz hip-hopowcom – to także dzięki nim płyta winylowa przetrwała.

Stolik i dwa krzesła zamiast sklepu w sieci

Sadowski z duchem czasu nie idzie. Nie tworzy sklepu internetowego, nie jest aktywny na Facebooku, choć ktoś z rodziny założył mu profil. Po dawnemu ważny jest dla niego osobisty kontakt z ludźmi. – Jestem słaby w internecie – wyznaje.

W rogu stolik i dwa krzesła. Sadowski siada tu z klientami. Godzinami rozmawiają o muzyce, płytach, wykonawcach. Klienci to zakręceni kolekcjonerzy, a właściciel też nim jest – w domu ma 10 tysięcy nośników: kaset, kompaktów, winyli. Wśród nich cenne egzemplarze. Klienci to już dobrzy znajomi. Wystarczy, że któryś stanie w progu, a Mirek wie, po co człowiek przyszedł. W specjalnym zeszycie zamówień ma nazwiska i numery telefonów – szuka dla ludzi płyt, często białych kruków. Pierwszą płytę zespołu Kombi tropił na przykład trzy lata. Zdarzyło się, że którąś znalazł dopiero po latach pięciu, ba, nawet dziesięciu.

– Dla kolekcjonera liczy się nośnik, który trzyma w ręce, zapach płyty, tektury. Wie pani, że inaczej pachną te amerykańskie i europejskie? – pyta Sadowski. A gdy robię minę zdziwioną, tłumaczy: – Bo inne farby się stosuje. Amerykańskie winyle są też grube, tektury ciężkie. Fajnie jest wyjąć płytę z opakowania. Nie potrafię słuchać muzyki i patrzeć w sufit, muszę, po prostu muszę mieć w ręku tekturę!

– Gdy w młodości chodziłem na giełdę w Gwarku, przeszkadzały mi trzaski winyli – wspomina. – Chciałem mieć płytę jak najczystszą. Swój pierwszy kompakt odsłuchiwałem trzy razy. Byłem w szoku, że dźwięk może być aż tak idealny. Ale dziś wiem, że na przykład czarny blues z kompaktu jest zbyt sterylny. Cały urok w tym, że w winylu z lat 60. coś zatrzeszczy.

Musi trzeszczeć!

W Fono Shopie sprzedaje się dziś głównie winyle, i to stare, używane. Właśnie dlatego, by trzeszczało. Często przynoszą je Mirkowi krewni zmarłego melomana, którzy pasji do płyt nie podzielają. Każdy winyl można u Sadowskiego przesłuchać, bo w sklepie stoi kilka gramofonów. Właściciel każdy winyl traktuje też jak obraz z historią. Przecież do kogoś należał, do kogoś leciał samolotem z Ameryki… Nowe płyty, w foliach, ludzie biorą wyłącznie na prezenty.

Najwięcej sprzedaje się klasyki rocka z lat 60. Dobrze idzie muzyka polska, choć trudno znaleźć winyle w dobrym stanie. Są wyeksploatowane, bo w czasach komuny, gdy w telewizji nie było nic, słuchało się ich na okrągło. Jest jeszcze w Fono Shopie trochę kompaktów, ale sprzedają się słabo. Jest i kilka starych kaset – AC/DC, Kis Lech Stawski, The Doors, ale mało kto ma dziś sprawne magnetofony, by ich słuchać. Trzyma też Mirek w witrynie kolekcję sprowadzonych z USA figurek czarnych muzyków – zdobyczne na aukcjach i nie na sprzedaż. Znajdą się jeszcze koszulki czy kilka naszywek.

– Ale kto teraz naszywki z nazwami zespołów na plecakach nosi. Kto plakaty z piosenkarzami nad łóżkiem wiesza. Młodzież dziś inna, tylko w internecie siedzi… – kończy Sadowski, trochę jakby ze smutkiem.

Marysia Sławańska