Gliwicka Palmiarnia – w majówkę padł tu kolejny już rekord frekwencji. 3 maja gliwickie tropiki odwiedziło blisko 3 tys. 600 osób.
To największa w historii Palmiarni liczba gości jednego dnia – z dumą informuje Miejski Zarząd Usług Komunalnych.
W tygodniu od 26 kwietnia do 3 maja Palmiarnię zobaczyło 9 tys. osób. Od początku tego roku to już 80 tys. gości.
– Odwiedzając Palmiarnię wyrusza się w podróż przez tropikalne lasy, pustynię, podwodny świat… Spacer po pawilonach umila śpiew ptaków – zachwala MZUK.
GLIWICE SĄ SUPER – MAJĄ PALMIARNIĘ
„Te liczby potwierdzają, że tropiki w centrum Gliwic nie przestają robić wrażenia” – twierdzą miejscy urzędnicy.
Nasuwa się jednak pytanie czy powodem jest miłość gliwiczan do tropików czy brak wyboru? Gdy nadchodzi tzw. długi weekend, w głowach mieszkańców zazwyczaj pojawia się pytanie – gdzie by się wybrać? Niezmiennie od kilku lat, dla tych, którzy nie planują wypadów za miasto, miejscem odwiedzin staje się właśnie gliwicka Palmiarnia.
Ostatnim hitem „tropików” była fotobudka, czyli automat do robienia i drukowania zdjęć, do której gliwiczanie przywędrowali tłumnie z okazji Walentynek. Pomysł okazał się trafiony. Frekwencyjny sukces gliwicka placówka odnotowała również w czasie tegorocznych ferii zimowych zdobywając blisko 23 tysiące odwiedzających.
– To najwyższa frekwencja w historii Palmiarni Miejskiej biorąc pod uwagę tę porę roku – zaznaczał MZUK.
Nic jednak dziwnego, w mieście gdzie kultura traktowana jest jak kula u nogi, gdzie skracane lub likwidowane są festiwale, z ambitnego kina znika część pozycji, zmniejszane są dotacje na imprezy kulturalne, gdzie tancerze i śpiewacy muszą pikietować pod Ratuszem, by zwrócić uwagę radnych na to, co dzieje się z Gliwickim Teatrem Muzycznym, wybór staje się coraz mniejszy.
Coraz mniej też jest odpowiedzi na pytanie: „gdzie by się wybrać”?
Jeśli Gliwice nadal będą oferowały mieszkańcom tak „bogatą ofertę kulturalną” to pewnym jest, że frekwencja w gliwickiej Palmiarni będzie szybowała w górę – w każde ferie, Walentynki, długie weekendy. I to wcale nie z powodu swojej atrakcyjności, ale z braku realnej alternatywy.
Katarzyna Klimek