Żółte przyciski na przejściach dla pieszych mają ułatwiać komunikację na najbardziej zatłoczonych skrzyżowaniach w mieście, często jednak kierowcy poradziliby sobie i bez nich, a dla pieszych to tylko dodatkowe utrudnienie.
W Gliwicach przyciski znajdują się na wszystkich skrzyżowaniach objętych systemem detekcji, czyli na ponad sześćdziesięciu. Pieszy jeśli chce przejść przez ulicę, musi nacisnąć przycisk – w innym wypadku nie otrzyma zielonego światła.
– Maksymalny czas oczekiwania na światło zielone wynosi 180 sekund. W rzeczywistości na większości skrzyżowań czas ten nie przekracza 90 sekund
– tłumaczy Jadwiga Stiborska, rzecznik prasowy Zarządu Dróg Miejskich w Gliwicach. – Pieszy nie musi czekać na przejście przez cały cykl sygnalizacji, w przypadku braku samochodów na kierunku kolizyjnym pieszy otrzyma zielone światło szybciej. W okresie gdy odlicza się czas do zapalenia zielonego światła, kolejne naciśnięcie przycisku nie wpływa na przyspieszenie zmiany sygnalizacji – dodaje.
Takie rozwiązanie ma pomagać w usprawnieniu komunikacji w mieście. Sęk w tym, że często dla kierowców jest ono bez znaczenia, a stwarza dodatkową przeszkodę dla pieszych. Jeśli pieszy zapomni o przycisku albo naciśnie go zbyt późno, przez ulicę nie przejdzie, mimo, że samochody i tak stoją na swoim „czerwonym”. W takiej sytuacji musi odstać całą następną kolejkę świateł. Czas oczekiwania na przekroczenie jezdni w Gliwicach rośnie więc w tym wypadku – w skrajnych sytuacjach – do niemal czterech minut. Nic dziwnego, że często piesi decydują się na przejście na czerwonym (takie sytuacje zaobserwowaliśmy m.in. na ul. Dworcowej i Kościuszki). Łamią prawo, ale „system” nie pozostawia im wyboru.
GORSZY SORT PROSI O ZIELONE
Na problem zwrócili uwagę już kilka miesięcy temu społecznicy w dużych miastach Polski, m.in. w Poznaniu i Warszawie.
– Sam fakt, że pieszy musi grzecznie „poprosić” o przejście przez ulicę, nacisnąć guzik i odczekać na pozwolenie, czyni go na poznańskiej ulicy uczestnikiem ruchu drugiej kategorii
– pisał na łamach „Gazety Wyborczej” Michał Beim z Instytutu Sobieskiego, prawicowego think-tanku zajmującego się m.in. transportem publicznym.
Zdaniem Beima, przyciski paradoksalnie zwiększają niebezpieczeństwo na ulicach np. wówczas gdy samochody skręcające w prawo przecinają przejście dla pieszych, a kierowcy, widzą kątem oka, że piesi mają czerwone.
– Pieszy przypomina sobie o przycisku, udaje mu się zapalić zielone światło i wchodzi na jezdnie – argumentuje.
W dodatku wyposażenie miasta w żółte urządzenia, nie jest bez znaczenia dla miejskiego budżetu. W Gliwicach koszt jednego przycisku wraz z montażem wyniósł ok. 900 złotych brutto. Jeśli urządzenia funkcjonują na 60 skrzyżowaniach (najczęściej od 6 do 8 przycisków na jednym) to łącznie na ten cel przeznaczono ponad 400 tysięcy złotych.
DĄŻĄC DO RÓWNOWAGI
Starania Beima, ale i przedstawicieli ruchów miejskich nie pozostały bez odpowiedzi. W Warszawie tamtejszy ZDM na początku roku zapowiedział rozpoczęcie prac nad ewentualną likwidacją przycisków i dokonaniem w tej sprawie „wewnętrznej analizy”. Alternatywą mogą być np. czujniki ruchu, które dobrze znają już kierowcy samochodów.
Z naszych informacji wynika, że o „przyciski” powalczą śladem kolegów z innych polskich miast także gliwiccy społecznicy. Być może właśnie nadszedł dobry moment. Niezależnie od motywacji i faktycznych słów rzecznika prezydenta na jednym z portali internetowych, temat publicznie zaistniał, a w miasto poszedł przekaz, że urząd „pieszych nie lubi” (Marek Jarzębowski konsekwentnie zaprzecza, by użył takiego sformułowania, a wywiad był nieautoryzowany).
Mleko się jednak rozlało, internet zawrzał, zorganizowano specjalną akcję, a kwestia relacji pieszy-kierowca stała się przedmiotem licznych dyskusji. Być może ich owocem będzie zrównoważenie roli uczestników ruchu. Na razie droga pieszych przez centrum miasta to gra przygodowa najeżona nowymi zadaniami do pokonania – od świateł, przez słupki, wąskie chodniki, po wysepki zwane „strefami azylu”.
Michał Szewczyk