Borys Budka, poseł Platformy Obywatelskiej z Gliwic, wiceprzewodniczący tej partii, wylądował na dywaniku u przewodniczącego, jak uczeń u dyrektora szkoły. Donald Tusk nie tylko wezwał go do siebie na rozmowę, ale nawet zawiesił w pełnionej w partii i klubie funkcji.
Kara spotkała Budkę zaraz po tym, jak na jaw wyszło, że zwiał z lekcji (nie było go w sali sejmowej akurat wtedy, gdy sprawozdanie zdawał Marian Banaś, prezes Najwyższej Izby Kontroli), a na wagary wybrał się do „kumpla” – Roberta Mazurka, znanego dziennikarza radiowego.
Mazurek zaprosił Budkę na swoje pięćdziesiąte urodziny i te okazały się ważniejsze niż jakieś tam sejmowe posiedzenia, jakieś tam poselskie obowiązki, za które dostaje się marne pieniądze z coraz chudszych Polaków portfeli.
I jak uczeń, który ukrywa przed dorosłymi swój grzeszek, miał poseł jeszcze powiedzieć jednej z gazet, że na posiedzeniu być nie mógł, bo „inne obowiązki”. Jakie dokładnie? Ano prace związane z przygotowaniem konwencji, czym zajmował się zresztą z innym posłem PO, Tomaszem Siemoniakiem. (Jak się póżniej okazało, Siemoniak też był wtedy u Mazurka na urodzinach.)
Zanuciłam sobie pod nosem słynny szlagier. „U cioci na imieninach jest flaszka, dwie butle wina, śledź, pączki i wieprzowina, są goście i morowo jest”. Bo prócz Budki i Siemoniaka z PO gośćmi redaktora z radia byli między innymi Szumowski i Suski z PiS, słynny tygrysek, czyli Kosiniak-Kamysz z PSL czy Cymański z Solidarnej Polski. Wspólnie te pączki i wieprzowinę konsumowali, choć w mediach ze sobą walczą, i to nie merytorycznie, ale pełni (chyba jednak udawanej?) nienawiści. A jeśli do tego dodać, że sam solenizant dręczy ich w swojej porannej audycji, na myśl przychodzi mi słowo tylko jedno: teatr. I to ogromny.
To, co na scenie, wyreżyserowane dla obywateli. Za kulisami już zupełnie coś innego.
Na scenie kłótnia, wzajemna niechęć i oskarżenia, za kulisami stukają kieliszki. Ciemny lud wszystko kupi, jak powiedział klasyk.
Poseł Budka nie jest dla mnie teraz wiarygodny. Ale wiarygodność stracił też ulubiony dotąd dziennikarz. Szkoda. Może te ostre pytania na antenie, te drwiny i kpina to tylko ustawka? Może posłowie, na imprezach, przy śledziu i winie, umawiają się z redaktorami: „Słuchaj, wypytaj mnie, ale tak na ostro, jak tylko ty potrafisz, żeby było prawdziwie, o to i to, a ja ci powiem to i to. Ale o tamto nie pytaj, rozumiesz”. Czy zwykły obywatel nie ma prawa tak właśnie teraz myśleć?
Refleksje podobne nasuwały mi się już dawno, gdy obserwowałam życie polityczno-biznesowo-medialne na naszym małym podwórku.
W Gliwicach też byli (i są) redaktorzy, a nawet komendanci różnych służb, którzy chętnie i bez obciachu pokazują się na imieninach u lokalnych biznesmenów na przykład, nie widząc w tym niczego złego. Ktoś powie: to sprawa prywatna. Ja jednak pytam i z tym pytaniem moich czytelników zostawiam: co z wiarygodnością?
Kończę pisanie felietonu, pod nosem wciąż nucąc słynny szlagier. „U cioci na imieninach są goście i jest rodzina, więc program się rozpoczyna – do śmiechu, no i do łez”. Program dziennikarza imprezującego z politykiem. Tak, program do śmiechu. No i do łez. Artykuł dziennikarza imprezującego z lokalnym biznesmenem. Artykuł do śmiechu i łez.
Marysia Sławańska