Statuetka Gliwickiego Lwa to nie tylko nagroda dla sprawnie działającego w mieście biznesmena, ale też wyznacznik prezydenckich sympatii i oczekiwań.
Lektura nazwisk dotychczasowych laureatów tworzy obraz powiązań części gliwickiego biznesu i samorządu.
Miniaturowa kopia rzeźby Theodora Khalidego wręczana jest od 2005 roku. Jej pierwszym laureatem został płk Marian Jarosz, o którym głośno było w ubiegłym roku. Prezes Szpitala Miejskiego nr 4 przeszedł suchą stopą przez zawirowania, które przetoczyły się przez placówkę.W 2011 roku Lew trafił do śp. Henryka Błażusiaka, prezesa gliwickich wodociągów. PWiK niedługo później został obdarowany przez Magistrat objęciem w zarząd powstającej Hali Gliwice.
Pięć lat później, w 2016 roku uhonorowany został dobry znajomy prezydenta Frankiewicza, odchodzący rektor Politechniki Śląskiej prof. Andrzej Karbownik, którego żona zasiada w radzie nadzorczej wspomnianego PWIK. [perfectpullquote align=”full” bordertop=”false” cite=”” link=”” color=”” class=”” size=””]Ale traktowanie Gliwickiego Lwa jako prezydenckiego podarunku dla znajomych byłoby uproszczeniem, krzywdzącym dla obdarowanych. [/perfectpullquote]
Zwłaszcza, że w swojej historii nagroda była też pieczęcią jakości, mającą wzmacniać prezydencką wizję Gliwic, jako „polskiej doliny krzemowej”. Uhonorowani Lwem zostali prezesi takich firm jak m.in. Flytronic, Grupa i3d, Marco, czy Grupy Plastik Omnium.
Jak będzie w tym roku? Tego dowiemy się dopiero w piątkowy wieczór. Zamiast spekulacji podzielę się więc swoim życzeniem. A jest to pragnienie odarcia lwa z jego technokratycznej skóry. Przyjęło się przecież, że statuetki wędrują do przedstawicieli dużego biznesu, ale w rzeczywistości idea nagrody jest znacznie bardziej pojemna.
Jak piszą urzędnicy, statuetka „przyznawana jest efektywnym liderom firm, bądź instytucji działających na terenie Gliwic. To wyjątkowe wyróżnienie trafia do osób, które dzięki swej pasji, wiedzy i zaangażowaniu – częstokroć niezależnie od aktualnej koniunktury ekonomicznej – potrafią osiągnąć sukces”. Może więc warto chociaż raz przenieść akcenty i wyróżnić kogoś z gliwickiego świata kultury? To sfera traktowana w mieście od lat po macoszemu. Co prawda, każdego roku prezydent przyznaje nagrody w dziedzinie kultury, ale przy blichtrze lwów i ich prestiżowym znaczeniu, zdają się jednak wyróżnieniem mniejszej wagi.
Trochę żartem, a tak naprawdę – nader poważnie, trzeba skonstatować, że jeśli dla przyznania nagrody znaczenie ma sprawne działanie „niezależnie od koniunktury”, to ludzie kultury w Gliwicach są adresatem doskonałym, bo owej „koniunktury na kulturę” jest w mieście niestety, jak na lekarstwo. Tym bardziej warto docenić tych, którzy skrupulatnie, pracą u podstaw ciosają w skupionej na kulcie cyferek przestrzeni, wartość dodaną – kulturę, sztukę, szlachetną codzienność.
Szersze otwarcie nagrody pozwoliłoby łatwiej uzasadnić sam sens jej przyznawania, nad którym od lat stawiane są znaki zapytania. Tylko w ubiegłym roku trzygodzinna gala Gliwickich Lwów pochłonęła 78 tysięcy złotych. W skali miliardowego budżetu miasta to kropla, ale kwota może budzić wątpliwości. Niedawno kontrowersje wzbudził koszt (200 tysięcy złotych) postawionego na skwerze DTŚ drzewka choinkowego. A przecież realne korzyści wydają się przy tej okazji dużo bardziej oczywiste niż w przypadku prezydenckiej statuetki.
Spór o zasadność Gliwickiego Lwa będzie więc zapewne wpisany w jego losy także w przyszłości, a dla obserwatorów życia miasta nagroda pozostanie zwierciadłem aktualnej kondycji miasta i wizji jego rozwoju. Idąc szlakiem lwa dowiemy się bowiem o Gliwicach więcej niż z niejednego wywiadu.
Michał Szewczyk